poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Upojenie OK!AZJĄ -> Singapur


Kolejna wyprawa sięgnęła poza granice Wietnamu. Trafiłyśmy do pięknego, czystego, zielonego, pełnego shopingów Singapuru. Nawet mężczyźni jakby bardziej przystojni...przez moją rudą głowę przelatuje myśl, aby uwić tutaj rodzinne gniazdko.

Po tym pozytywnym wrażeniu przyszedł czas na drugie wrażenie, które rozmyło wszelkie nadzieje na możliwość cywilizacji. Muszę przyzwyczaić się do panujące w tej cześći świat cywilizAZJI.
Dzielnica Little India, w której umiejscowiony był nasz hostel przywitała pachnącym curry Hindusem, który zaskoczył nas znajomością technologii EDI (:-0).
Piersze kroki skierowałyśmy do hinduskiej świątyni, potem wpadłyśmy prosto w paszczę lwa, który przybrał postać szaleńców tąńczących na ulicach, śliniącego się i wygłodniałego pomyleńca w kolejce po osławiony hinduski placek. Przerażona tymi widokami Ania nie pozwoliła mi się nacieszyć smakiem placka, którego połykałam w całości nabawiając się przy tym wrzodów.
Wyleczyłam się z podrózy do Indii.
Pierwszy zaliczony shopping mall (w tym przypadku użycie słowa 'mall' jest lekkim nadużyciem ) prezentował modę lat 70-tych, średnia wieku klientów sięgała 60 lat.
Zaczynam się zastanawiać czy aby trafiłyśmy do tego właściwego Singapuru.
Tak! Nagle krajobrazy zaczynają przypominać obrazki z pocztówek - jesteśmy uratowane.

Nowoczesne pnące się w górę budynki, szerokie chodniki, których tak mi brak w Wietnamie, tętniące nocne życie, mieszkana narodości, wyznań i smaków. Posmakujcie sami tego miejsca:

http://picasaweb.google.com/marzena.kowalkowska/Singapore?authkey=Gv1sRgCLSdyaK-n_CofQ&feat=directlink

piątek, 21 sierpnia 2009

To już 2 miesiące....


...czas w Azji niesamowiecie szybko mija.
Czas na małe wspominki i analizę bieżącej sytuacji.

KIEDYŚ:
Środek lokomocji = taksówka
ubrania = wyłącznie z polskich sklepów
znajomość języka = 5 słów na krzyż
ulubione dania = arbuz i ananas


DZIŚ:
środek lokomocji = taksówka(20%) + autobus
ubrania = wietnamizacja następuje w niesamowitym tempie, ostatni tydzień to kolejne 4 wietnamskich fatałaszków
znajomość języka = dalej na beznadziejnie niskim poziomie, body language odgrywa dominującą rolę
ulubione dania = arbuz, soczek ananasowy, suszone banany z orzechami, kujczak, akceptuję tak znienawidzony na początku sos rybny....

Strach pomyśleć jaki jest kolejny etap ewolucji - akceptacja wietnamskich mężczyzn???
Czas chyba wracać do domu...

niedziela, 16 sierpnia 2009

Bliskie spotkania 3 stopnia z wietnamskim mężczyzną....FOOT massaaaaaage!


Zapowiadał się bardzo spokojny i leniwy łikend.
Wreszcie dłuższy niż 5 godzin sen. Kontynuacja europejskich smaków - obiad w wersji francuskich naleśników z nutellą i bananami.
Wieczorem postanowiłyśmy ruszyć w 'miasto' sprawdzić jak toczy się prawdziwe życie nocne. Trafiłyśmy tym razem do klubu Go2, gdzie tłoczą się zagraniczni turyści, klimaty muzyczne przywołują wspomnienia lat 80 i 90-tych.
Tutaj napotkałyśmy australijskich turystów i tak od słowa do słowa urosła rozmowa, wymieniliśmy własne doświadczenia z podróży. Okazało się, że jeszcze przed nami wiele nieodkrytych przeżyć - postanowiłyśmy to nadrobić ten nocy. Foot-massage!
Trafiłyśmy tutaj dzięki rekomendacji - w sprawdzone zręczne dłonie oddamy dzisiaj swoje stopy.
Masarnia, bo tak muszę nazwać salę gdzie odbywają się masowe masowania pomieścić może 15 osób, każdy ma swój fotelik, masażystkę (to wersja dla męskiej części klienteli) oraz masażystę - opcja dla kobiet.
Niech nikt nie da się zwieść nazwie - foot massage, to w rzeczywistości masaż od stóp do głów.
Mój wietnamski masażysta wymasował całe moje ciało - nogi od palców do pachwin (:-0), moje pośladki zostały potraktowane przez jego kolana (:-0), a mój kręgosłup łupnął 2 razy gdy rozpoczęliśmy sesję rozciągania. Efekt lekkich nóg i całej reszty ciała warty jest swojej ceny - 20zł za godziną sesję.
Bezcenne!

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Nie spać! Zwiedzać!


Ostatnie 2 tygodnie minęły w atmosferze niedospania, ciągłego ruchu, poznawania miasta, nowych ludzi. 5 godzin snu dziennie, ogrom emocji. Zaczynamy czuć się jak na ostatnim kilometrze maratonu, niby meta tuż tuż, ale sił już brak.

To może nad morze, gdzie gorący piasek, piekące słońce i szum fal przyniosą ukojenie skołatanym myślom i wymęczonym ciałom.
Obieramy kierunek na północ -> Mui Ne - mała miejscowość oddalona od Saigonu 220 km, do której docieramy sleeping autobusem. 5 godzin podróży to studium przypadków:
- muzycznych - kierowca nas raczy wietnamskimi love songami
- kulinarnych - z prawej dolatuje zapach rybki, z lewej ryżu z sosem rybnym, z tyłu wyciągnięte nogi sąsiada;
- miłosnych - parka azjatyckich chłopców...pozostawiam to waszej wyobraźni.

Widok jaki ukazał się moim oczom przekroczył najśmielsze oczekiwania - raj w Wietnamie! Kto by się tego spodziewał, no na pewno nie ja. Pal licho, że pokój w hostelu lekko zajeżdża grzybnia i pleśnią, brak okna - na to akurat przygotowałam się psychicznie.
Vamos a la playa poczuć wiatr we włosach, pomnożyć liczbę piegów na twarzy.
Nie ma co się rozpisywać - 2 piękne dni ze słońce za pan brat, nasiadówki w knajpce na plaży w doborowym towarzystwkie królewskich krewetek, francuskich naleśników - raj wkoło, niebo w gębie.

Moje życie pełne niespodzianek i tym razem mnie nie zawodzi.
Noc pod gołym niebem na plaży w oczekiwaniu na powrotny autobus, który w rozkładzie jazdy figuruje przy godzinie 2:00.
Przystanek to ławeczka pod gołym niebem pod osławionym hostelem...bryza nadmorska w przeciągu kilku sekund przeistacza się w burzę...w całej miejscowości gasną światła, z Anią chronimy się pod pelerynką i tak godzinę czekamy na wybawienie i autobus do domu. Godzina 3 i ani widu ani słychu, więc postanawiamy przebiec na główny przystanek...wietnamskie sandały niosą nas przez kałuże, główną drogą oświetloną tułającymi się od czasu motorajkami. Tutaj również brak autobusu...zmęczone wracamy do hostelu i prosimy o pomoc. Nasi przemili gospodarze wykonują parę interwencyjnych rozmów, z których nic nie wynika, bo autobusu jak nie było tak i nie ma. Pozostaje nam przespać noc i z samego rana złapać autobus nacht Saigon. Po krótkich negocjacjach, które ograniczyły się do pokazania banknotu 100-tysięcznego 'hospodyni' zaprasza nas do pokoju. Nerwy zaczynają puszczać, ubrane w piżamki gotowe do snu nagle słyszymy hałas dochodzący z ulicy i pukanie do drzwi -AUTOBUS!
tylko 2 godziny spóźnienia. Jak prawdziwe wietnamki ubrane w piżamki wskakujemy do autobusu - czas do domu!

czwartek, 6 sierpnia 2009

Winda. Connecting people!

Każdy dzień przynosi nam nowe znajomości - kultury, smaków, zachowań, ludzi.
Dzisiejszy dzień to nowy znajomy napotkany w windzie - Calvin, chłopak z USA, który przyjechał odnaleść swoje korzenie.
Lekcje angielskiego i wietnamskiego mamy za darmo :)

środa, 5 sierpnia 2009

My name is Madame Motorbike!


Jak tylko wychodzę na ulicę, każdy woła za mną: Madame Motorbike!
Podoba mi się to moje nowe wietmaskie imię :)

Rysunek autorstwa Filipa Depy - all rigths reserved!
http://www.oneform.pl/

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Osobliwości i wariacje wietnamskie

1. HAUTE COUTURE - pidżama fashion week.
Esencja wyszukanego stylu krawiectwa, która powoli zanika na północy kraju w Hanoi, aby przybrać formę klasycznych fasonów w Sajgonie i rozkwitnąć tysiącami barw w Delcie Mekongu.
Jak po raz pierwszy zobaczyłam kobiety ubrane w piżamki, myślałam, że one nieświadomie się tak ubierają. Po dogłębnej analizie okazało się, że jest to bardczo wygodne - świeżą piżamkę należy założyć wieczorową porą, wyspać się i chodzić cały dzień....

2. ZAKUPY. Wybrałyśmy się pewnego wieczoru do centrum handlowego - zwykłe babskie zakupy. Przy wejściu zostałyśmy zatrzymane przez panią ubraną w maseczkę, rękawiczki gumowe i przystawia nam termometr do szyi - pomiar temperatury i sprawdzanie, czy przypadkiem nie jesteśmy nosicielkami wirusa świńskiej grypy...

3. FRYTKI. Po miesiącu diety wietnamskiej rzuciłyśmy się na polsko-wyglądające frytki, ale ich smak bynajmniej nie przypominał naszych tradycyjnych frytek z tradycją smażenia na oleju wielokrotnego użycia. Przyrządzone ze słodkawych ziemniaków i podawane z masłem i cukrem!

4. DOBRA LUKSUSOWE -> Zestaw masło i chleb = 35 zł. Bezcenne!

5. TITEK to najważniejsza część każdego wietnamskiego pojazdu. Czasami uszy więdną od tego trąbienia. Można zorganizować konkurs kto głósniej, dłużej, kto wygra ładniejszą melodię. And the winner is: koparka cofającą i wygrywająca Happy Birrthday! Brawa dla zwycięscy :)

niedziela, 2 sierpnia 2009

Delta Mekongu


Wyzwanie zaczyna się już przy wyborze wycieczki. Z gąszczu biur podróży, które oferują wycieczki, o standardowej cenie 22USD za 2 dni ‘all inclusive’, reklamują się tą samą treścią ulotek, ale o różnej palecie barw trzeba wybrać tą jedyną najlepszą.
Padło na żółtą ulotkę, bo jakże by mogło być inaczej w tej części świata.
Za mała opłatą 8USD podwyższamy standard do ‘bungalowa’, który na zdjęciach pięknie się prezentuje. Hura! Jedziemy do dżungli!

Jeszcze szybkie zakupy, potrzebujemy obuwie sportowe, co wcale nie jest taką łatwą sprawą. Nasz jakże zgrabny w Europie rozmiar 38 tutaj okazuje się stopą Yeti. Na ulicy bucianej jest chyba z 10 000 par, ale tylko 3 pary szpileczek naszego rozmiaru… to chyba jednak nie jest najlepszy wybór na ekstremalną wycieczkę w dżunglę. Nadzieja opuszcza nas z każdym kolejnym sklepem. Zza rogu wyłania się stoisko ze sportowym obuwiem…męskim. ‘Zam za diiii ‘ co znaczy discount please i oto mamy piękne małe sandałki. Ana rozmiar 36, a ja ‘trzydziestki siódemki’ model wyborowy.

SOBOTNIA WYPRAWA

Dzień zaczynamy wcześnie spacerem do biura podróży, napotykając po drodze na zdechłego szczura. Przypomina nam o celu naszej podróży – miejscu, gdzie szczury są kulinarnym przysmakiem.
W biurze parę osób cierpliwie siedzi na plastikowych stołeczkach, miało być 40…
Nagle wchodzi wietnamski mały mężczyzna i przemawia do nas hamerykańskim akcentem: Follow me! To nasz przewodnik. Mile zaskoczone ruszamy za nim, aby przez kolejne ulice zebrać podróżników z biur o innych kolorach ulotek. Wsiadamy do autobusu i ruszamy, powoli tocząc się przez tłoczne ulice Sajgonu po godzinie wydostajemy się na autostradę.
Tutaj nasz przewodnik przedstawia szczegółowy plan wycieczki i wprowadza w meandry życia ludzi Mekongu. Jego amerykański akcent wydaje mi się jakby znajomy…czyżby szlifował go na wystąpieniach Georga Busha (?). Gestykulacja i spojrzenie również nienaganne – po prostu wietnamskie wcielenie G.B.
Autobus pokonuje kolejne kilometry, a my w tym czasie odkrywamy, że jedzie z nami prawie cała Unia Europejska: Holenderki, Duńczycy, Niemcy, zbyt głośna grupa Włochów, dziwnie ciche Szwedki, roześmiane Polki.
Po 2 godzinach jazdy wysiadamy na nadbrzeżu, ubieramy urocze pomarańczowe kamizelki ratunkowe i zaczyna się wodna przeprawa. Jest wspaniale – wiatr, błękitne niebo lekko pokryte siatką chmur, brązowa woda Mekongu.
Po drugiej stronie czekają na nas lokalne smakołyki. Przeciskamy się wąskimi ścieżkami między tłumem innych spragnionych wrażeń turystów. Zaczynamy od herbatki z cytryną i miodek, poprzez owoce aby nagle stanąć oko w oko z wężem – żywym!

Właściciel węża zaprasza do robienia zdjęć z wężem i przekonuje: „He is veeeery friendly, very friendly”. Brak palca wskazującego u prawej ręki mnie nie przekonuje – czyżby to Friendly? Znacznie lepiej czuję się schowana za aparatem i pstrykam zdjęcia Ani, która niczym cyrkowa treserka zaklina węża swoim dotykiem i owija sobie go wokół szyi – chyba w poprzednim wcieleniu była wężem, albo nosiła wężowe torebki.

Następna atrakcja to lunch złożony z lokalnego ryżu, globalnej cola a to wszystko okraszone stołecznymi rozmowy z towarzyszami podróży. Przewodnik George pogania nas do kolejnego punktu – przeprawa małymi 4 osobowymi łódkami przez kanał. Szybki instruktaż jak należy wsiąść do łódki, spokojnie siedzieć i trzymać ręce w środku – krokodyle?? Nie. Okazuje się, że jest tłum łódek, które przepływają obok siebie obijając się. Nadpływający z naprzeciwka wioślarze krzyczą do nas, abyśmy dali napiwek naszej wioślarce. Trochę zniesmaczeni nagabywaniem, ale zadowoleni z wiosłowania naszej wioślarki dajemy napiwek.

Do kolejnego punktu udajemy się mini-autobusem, który dla co większych europejczyków jest pierwszą lekcją jogi. Nasza podróż, która miała trwać 3 godziny przedłuża się do 5,5 a to dzieki 7km korkom do przystani promu. Niektórym puszczają nerwy, innym pęcherze. Wioska, w której zatrzymujemy się na noc okazuje się miastem z 4mln mieszkańców (!). Gdzie ta obiecywana dzika przyroda, cisza i spokój?

Większość zostaje w obskurnych hotelach, a 2 Polki i Italiano ruszają na motorbikach do bungalowów, gdzie czekają już nas lokalni ludzi z kolacją. Tutaj zaczyna się nasza przygoda. Ścigamy się przez miasto na motorynkach, ja z moim kierowcą ostatnia, ale za to najgłośniej trąbimy i na wybojach najwyżej podskakujemy. Po 20 minutach docieramy na miejsce. Ukryty głęboko w lesie bungalow, który na zdjęciach wyglądał jak drewniany domek okazuje się utkanym z liści bambusa szałasem z piękna werandą nad rzeką. Rzeczywiście ‘all inclusive’ – brunatna woda spod prysznica, komary, pająki, nietoperze. Z moją wyobraźnią na pewno nie zasnę. Nasz przyjaciel włoski nagle z sąsiedniego bungalowu krzyczy, że pod jego łóżkiem jest pająk wielkości ręki! I niech tam zostanie.

NIEDZIELNE DOZNANIA WZROKOWE

Dzień zaczynamy porannym spacerem na targ. Dopiero 6 rano, a cała wioska tętni życiem. Dzieci bawią się przed domem, gra muzyka nasz gospodarz zaczyna śpiewać, tańczy, udziela nam się atmosfera radości. Na targ przeprawiamy się wodną taryfą – mała łódka chybocze się na wszystkie strony więc przykucamy w ten charakterystyczny wietnamski sposób.
Czego tutaj nie ma: warzywa, owoce, kilo kaczki za jedyne 45 tys. dongów, pirackie filmy DVD – Wilk i Zajac, który powoli wypierany jest przez Toma i Jerry, fabularne filmy z Hong Kongu i Tajwanu, zachodnie tutaj nie mają brania bo nie pasują do tubylczego stylu życia.
Nasz gospodarz kupuje t-shirt i spodenki dla swojego siostrzeńca za jedyne 1 USD. Czyżby letnia wyprzedaż? Nie, no taxes.
Tym razem bez żadnych łupów wracamy do bungalowów, gdzie czeka na nas śniadanie i pokaz oczyszczania wody z Mekongu, która dla większości mieszkańców ciągle jest jedynym źródłem wody pitnej, wanną, toaletą… świadomość coraz bardziej boli. Po dwóch łykach odstawiam kawę…

W następnej kolejności odwiedzamy największy targ naziemny i wodny, gdzie również wszystkiego pod dostatkiem: owoce, nieznane mi wcześniej warzywa, ryby, kraby, szczury, węże. Zaczyna mnie mdlić od nadmiaru zapachów i ewakuuję się na przystań. Dobry punkt obserwacyjny - gospodarz przewodnik opowiada nam o ich ciężkim życiu, spędzonym na łodziach z całymi rodzinami, to ich źródło utrzymania i dom.

Czas już pożegnać się z Deltą Mekongu.

Na koniec jeszcze kilka historii na ten sam temat – George nasz przewodnik:
1. Żartowniś – zdarzyło się w korku. Od 30 min nie ruszyliśmy się nawet o milimetr. Hiszpańska turystka prosi o zatrzymanie autobusu (:-o) bo musi do toalety. Wokół nas pola ryżowe. George więc sugeruje ‘stronę, co oburzyło Hiszpankę, która obstaje przy cywilizowanej toalecie. Odpowiedź Georga powaliła wszystkich: It would be easier if you were a boy.
2. Filozof – opisując smaki i krajobrazy: you will taste what you will taste, you will see what you will see.
3. Maczo – na głos w autobusie do włoskiej turystki: you must be fasion model!

Zapraszam do obejrzenia wspomnieć z podróży:
http://picasaweb.google.pl/marzena.kowalkowska/DeltaMekongu?feat=directlink