niedziela, 2 sierpnia 2009

Delta Mekongu


Wyzwanie zaczyna się już przy wyborze wycieczki. Z gąszczu biur podróży, które oferują wycieczki, o standardowej cenie 22USD za 2 dni ‘all inclusive’, reklamują się tą samą treścią ulotek, ale o różnej palecie barw trzeba wybrać tą jedyną najlepszą.
Padło na żółtą ulotkę, bo jakże by mogło być inaczej w tej części świata.
Za mała opłatą 8USD podwyższamy standard do ‘bungalowa’, który na zdjęciach pięknie się prezentuje. Hura! Jedziemy do dżungli!

Jeszcze szybkie zakupy, potrzebujemy obuwie sportowe, co wcale nie jest taką łatwą sprawą. Nasz jakże zgrabny w Europie rozmiar 38 tutaj okazuje się stopą Yeti. Na ulicy bucianej jest chyba z 10 000 par, ale tylko 3 pary szpileczek naszego rozmiaru… to chyba jednak nie jest najlepszy wybór na ekstremalną wycieczkę w dżunglę. Nadzieja opuszcza nas z każdym kolejnym sklepem. Zza rogu wyłania się stoisko ze sportowym obuwiem…męskim. ‘Zam za diiii ‘ co znaczy discount please i oto mamy piękne małe sandałki. Ana rozmiar 36, a ja ‘trzydziestki siódemki’ model wyborowy.

SOBOTNIA WYPRAWA

Dzień zaczynamy wcześnie spacerem do biura podróży, napotykając po drodze na zdechłego szczura. Przypomina nam o celu naszej podróży – miejscu, gdzie szczury są kulinarnym przysmakiem.
W biurze parę osób cierpliwie siedzi na plastikowych stołeczkach, miało być 40…
Nagle wchodzi wietnamski mały mężczyzna i przemawia do nas hamerykańskim akcentem: Follow me! To nasz przewodnik. Mile zaskoczone ruszamy za nim, aby przez kolejne ulice zebrać podróżników z biur o innych kolorach ulotek. Wsiadamy do autobusu i ruszamy, powoli tocząc się przez tłoczne ulice Sajgonu po godzinie wydostajemy się na autostradę.
Tutaj nasz przewodnik przedstawia szczegółowy plan wycieczki i wprowadza w meandry życia ludzi Mekongu. Jego amerykański akcent wydaje mi się jakby znajomy…czyżby szlifował go na wystąpieniach Georga Busha (?). Gestykulacja i spojrzenie również nienaganne – po prostu wietnamskie wcielenie G.B.
Autobus pokonuje kolejne kilometry, a my w tym czasie odkrywamy, że jedzie z nami prawie cała Unia Europejska: Holenderki, Duńczycy, Niemcy, zbyt głośna grupa Włochów, dziwnie ciche Szwedki, roześmiane Polki.
Po 2 godzinach jazdy wysiadamy na nadbrzeżu, ubieramy urocze pomarańczowe kamizelki ratunkowe i zaczyna się wodna przeprawa. Jest wspaniale – wiatr, błękitne niebo lekko pokryte siatką chmur, brązowa woda Mekongu.
Po drugiej stronie czekają na nas lokalne smakołyki. Przeciskamy się wąskimi ścieżkami między tłumem innych spragnionych wrażeń turystów. Zaczynamy od herbatki z cytryną i miodek, poprzez owoce aby nagle stanąć oko w oko z wężem – żywym!

Właściciel węża zaprasza do robienia zdjęć z wężem i przekonuje: „He is veeeery friendly, very friendly”. Brak palca wskazującego u prawej ręki mnie nie przekonuje – czyżby to Friendly? Znacznie lepiej czuję się schowana za aparatem i pstrykam zdjęcia Ani, która niczym cyrkowa treserka zaklina węża swoim dotykiem i owija sobie go wokół szyi – chyba w poprzednim wcieleniu była wężem, albo nosiła wężowe torebki.

Następna atrakcja to lunch złożony z lokalnego ryżu, globalnej cola a to wszystko okraszone stołecznymi rozmowy z towarzyszami podróży. Przewodnik George pogania nas do kolejnego punktu – przeprawa małymi 4 osobowymi łódkami przez kanał. Szybki instruktaż jak należy wsiąść do łódki, spokojnie siedzieć i trzymać ręce w środku – krokodyle?? Nie. Okazuje się, że jest tłum łódek, które przepływają obok siebie obijając się. Nadpływający z naprzeciwka wioślarze krzyczą do nas, abyśmy dali napiwek naszej wioślarce. Trochę zniesmaczeni nagabywaniem, ale zadowoleni z wiosłowania naszej wioślarki dajemy napiwek.

Do kolejnego punktu udajemy się mini-autobusem, który dla co większych europejczyków jest pierwszą lekcją jogi. Nasza podróż, która miała trwać 3 godziny przedłuża się do 5,5 a to dzieki 7km korkom do przystani promu. Niektórym puszczają nerwy, innym pęcherze. Wioska, w której zatrzymujemy się na noc okazuje się miastem z 4mln mieszkańców (!). Gdzie ta obiecywana dzika przyroda, cisza i spokój?

Większość zostaje w obskurnych hotelach, a 2 Polki i Italiano ruszają na motorbikach do bungalowów, gdzie czekają już nas lokalni ludzi z kolacją. Tutaj zaczyna się nasza przygoda. Ścigamy się przez miasto na motorynkach, ja z moim kierowcą ostatnia, ale za to najgłośniej trąbimy i na wybojach najwyżej podskakujemy. Po 20 minutach docieramy na miejsce. Ukryty głęboko w lesie bungalow, który na zdjęciach wyglądał jak drewniany domek okazuje się utkanym z liści bambusa szałasem z piękna werandą nad rzeką. Rzeczywiście ‘all inclusive’ – brunatna woda spod prysznica, komary, pająki, nietoperze. Z moją wyobraźnią na pewno nie zasnę. Nasz przyjaciel włoski nagle z sąsiedniego bungalowu krzyczy, że pod jego łóżkiem jest pająk wielkości ręki! I niech tam zostanie.

NIEDZIELNE DOZNANIA WZROKOWE

Dzień zaczynamy porannym spacerem na targ. Dopiero 6 rano, a cała wioska tętni życiem. Dzieci bawią się przed domem, gra muzyka nasz gospodarz zaczyna śpiewać, tańczy, udziela nam się atmosfera radości. Na targ przeprawiamy się wodną taryfą – mała łódka chybocze się na wszystkie strony więc przykucamy w ten charakterystyczny wietnamski sposób.
Czego tutaj nie ma: warzywa, owoce, kilo kaczki za jedyne 45 tys. dongów, pirackie filmy DVD – Wilk i Zajac, który powoli wypierany jest przez Toma i Jerry, fabularne filmy z Hong Kongu i Tajwanu, zachodnie tutaj nie mają brania bo nie pasują do tubylczego stylu życia.
Nasz gospodarz kupuje t-shirt i spodenki dla swojego siostrzeńca za jedyne 1 USD. Czyżby letnia wyprzedaż? Nie, no taxes.
Tym razem bez żadnych łupów wracamy do bungalowów, gdzie czeka na nas śniadanie i pokaz oczyszczania wody z Mekongu, która dla większości mieszkańców ciągle jest jedynym źródłem wody pitnej, wanną, toaletą… świadomość coraz bardziej boli. Po dwóch łykach odstawiam kawę…

W następnej kolejności odwiedzamy największy targ naziemny i wodny, gdzie również wszystkiego pod dostatkiem: owoce, nieznane mi wcześniej warzywa, ryby, kraby, szczury, węże. Zaczyna mnie mdlić od nadmiaru zapachów i ewakuuję się na przystań. Dobry punkt obserwacyjny - gospodarz przewodnik opowiada nam o ich ciężkim życiu, spędzonym na łodziach z całymi rodzinami, to ich źródło utrzymania i dom.

Czas już pożegnać się z Deltą Mekongu.

Na koniec jeszcze kilka historii na ten sam temat – George nasz przewodnik:
1. Żartowniś – zdarzyło się w korku. Od 30 min nie ruszyliśmy się nawet o milimetr. Hiszpańska turystka prosi o zatrzymanie autobusu (:-o) bo musi do toalety. Wokół nas pola ryżowe. George więc sugeruje ‘stronę, co oburzyło Hiszpankę, która obstaje przy cywilizowanej toalecie. Odpowiedź Georga powaliła wszystkich: It would be easier if you were a boy.
2. Filozof – opisując smaki i krajobrazy: you will taste what you will taste, you will see what you will see.
3. Maczo – na głos w autobusie do włoskiej turystki: you must be fasion model!

Zapraszam do obejrzenia wspomnieć z podróży:
http://picasaweb.google.pl/marzena.kowalkowska/DeltaMekongu?feat=directlink

1 komentarz:

  1. Bo to wszyscy przewodnicy są bardzo dowcipni.
    Na wycieczce szkolnej przewodnik w autobusie nas przestrzegał: "Trzymać się grupy, nigdzie się nie oddalać! Bo dzisiaj w Pradze może być więcej turystów niż wczoraj! Może być też mniej, a może i być tyle samo."
    :)

    OdpowiedzUsuń