poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Nie spać! Zwiedzać!


Ostatnie 2 tygodnie minęły w atmosferze niedospania, ciągłego ruchu, poznawania miasta, nowych ludzi. 5 godzin snu dziennie, ogrom emocji. Zaczynamy czuć się jak na ostatnim kilometrze maratonu, niby meta tuż tuż, ale sił już brak.

To może nad morze, gdzie gorący piasek, piekące słońce i szum fal przyniosą ukojenie skołatanym myślom i wymęczonym ciałom.
Obieramy kierunek na północ -> Mui Ne - mała miejscowość oddalona od Saigonu 220 km, do której docieramy sleeping autobusem. 5 godzin podróży to studium przypadków:
- muzycznych - kierowca nas raczy wietnamskimi love songami
- kulinarnych - z prawej dolatuje zapach rybki, z lewej ryżu z sosem rybnym, z tyłu wyciągnięte nogi sąsiada;
- miłosnych - parka azjatyckich chłopców...pozostawiam to waszej wyobraźni.

Widok jaki ukazał się moim oczom przekroczył najśmielsze oczekiwania - raj w Wietnamie! Kto by się tego spodziewał, no na pewno nie ja. Pal licho, że pokój w hostelu lekko zajeżdża grzybnia i pleśnią, brak okna - na to akurat przygotowałam się psychicznie.
Vamos a la playa poczuć wiatr we włosach, pomnożyć liczbę piegów na twarzy.
Nie ma co się rozpisywać - 2 piękne dni ze słońce za pan brat, nasiadówki w knajpce na plaży w doborowym towarzystwkie królewskich krewetek, francuskich naleśników - raj wkoło, niebo w gębie.

Moje życie pełne niespodzianek i tym razem mnie nie zawodzi.
Noc pod gołym niebem na plaży w oczekiwaniu na powrotny autobus, który w rozkładzie jazdy figuruje przy godzinie 2:00.
Przystanek to ławeczka pod gołym niebem pod osławionym hostelem...bryza nadmorska w przeciągu kilku sekund przeistacza się w burzę...w całej miejscowości gasną światła, z Anią chronimy się pod pelerynką i tak godzinę czekamy na wybawienie i autobus do domu. Godzina 3 i ani widu ani słychu, więc postanawiamy przebiec na główny przystanek...wietnamskie sandały niosą nas przez kałuże, główną drogą oświetloną tułającymi się od czasu motorajkami. Tutaj również brak autobusu...zmęczone wracamy do hostelu i prosimy o pomoc. Nasi przemili gospodarze wykonują parę interwencyjnych rozmów, z których nic nie wynika, bo autobusu jak nie było tak i nie ma. Pozostaje nam przespać noc i z samego rana złapać autobus nacht Saigon. Po krótkich negocjacjach, które ograniczyły się do pokazania banknotu 100-tysięcznego 'hospodyni' zaprasza nas do pokoju. Nerwy zaczynają puszczać, ubrane w piżamki gotowe do snu nagle słyszymy hałas dochodzący z ulicy i pukanie do drzwi -AUTOBUS!
tylko 2 godziny spóźnienia. Jak prawdziwe wietnamki ubrane w piżamki wskakujemy do autobusu - czas do domu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz