wtorek, 14 lipca 2009

Vung Tao - pierwsza wyprawa poza Sajgon


Czas wreszcie zobaczyć inną stronę Wietnamu, więc przebieram się za turystę, biorę plecak, aparat i nad morze Chińskie! Wycieczka wodolotem - brzmi wspaniale, na zdjęciach nowoczesny, szybki w rzeczywistości zardzewiały, z wyleniałymi dywaniami- klimacik jest. Byle tylko dał radę falom morskim i dowiózł nas w całości do portu Vung Tao. Półtorej godzinki i jesteśmy...aż oczom nie mogę uwierzyć,żaden szalony motoryniarz nie woła za nami: Maaadame!motorbajk, motorbajk! bo nie ma tłumu motorynek, można spokojnie iść po chodniku, jest po prostu sielsko-anielsko! Cała naprzód - trzeba zdobyć górę, na której z rozłożonymi czeka figura Chrustysa - mmmm, trochę europejskości. Już po paru pokonanych stopniach pot leje się strumieniami, słońce grzeje niemiłosiernie i zaczynam się robić bardziej wietnamska - przynajmniej w kolorze skóry. Mało tutaj białych a tubylcy (tzn. turyści azjatyccy) patrzą na nas z ciekawością, usmiechają się i machają na powitanie , małe mangi chcą sobie z nami zrobić zdjęcia (ale misie tutaj podoba!).
Upojone widokami ruszamy na plażę - Dorota obrała sobie za cel wykąpanie się w chińskiej wodzie...mnie wystarczy widok kąpiących się w ubraniach tudzież szmatach wietnamczyków - czyżby woda była zimna?
tutaj też budzimy sensację, szczególnie Dorota, która pozwoliła sobie na odrobinę szaleństa i poszła pływać w stroju kąpielowym (!).
Po raz kolejny mam wrażenie, jakby cofnęła się w czasie - Polska lat 80-tych. Pamiętacie zapach chińskich tenisówek? wchodzisz do restauracji i wszystkie wspomnienia z dzieciństwa wracają - wystarczy jeden głęboki wdech, zamykasz oczy i oto podchodzi kelner, z wietnamskim akcentem uśmiecha się i zaprasza do stolika.
Dziś ryż z owocami morza może być chińskiego, cola - stoliczku nakryj się! mniam - zwykłe jedzenie! Który to już dzień z kolei, kiedy znowu jem ryż? 5,6...chyba powinnam zaczać liczyć dni, kiedy jem coś innego niż ryż.
Ubikacja na zapleczu z mydełkiem wielorazowego użytku i ręczniczkiem, który widział i otarł się w swoim żywocie o miliony rąk - jeśli chcesz mieć czyste ręce omiń ręczniczek wielkim łukiem!
zostało nam jeszcze parę godzin, żeby zobaczyć resztę kurortu - udajemy się wraz z naszym przewodnikiem do White Palace - hmm, nic ciekawego, miejsce w którym Francuzi mieli swoją przystań - jedyne co misie tutaj podoba to widok z okna - hmmm, zaczynam się rozmarzać... Szybko wracamy do rzeczywistości przy wietnamskiej kawie w pięknie położonej kawiarence. Ta kawa to nawet leniwca by obudziła - ja tego bez mleka nie wypiję! Dorota też się poddaje, idzie do lady poprosić o mleko. Przychodzi po 5 minutach ze 1 szklanką mleka i słomką - tak tutaj podają kawę z mlekiem? Nie, po prostu nasza kelnerka nie rozumiała po angielsku, więc Dorota podeszła do lodówki, wyciągnęła mleko i kelnerka podała nam mleko :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz